Gruzja
Jeziorka Koruldi
pierwszy dzień w Swanetii
Na lotnisku w Kutaisi jesteśmy o 22 w nocy 29 maja. Jest nas czwórka, ja, Aneta, Agnieszka i Gosia. Cała ekipa z wyjątkiem Anety pierwszy raz odwiedza Gruzję. Po wymianie gotówki na lotnisku i zakupie kart SIM jedziemy od razu do Mestii.
Z powodu godziny policyjnej, kierowca musi mieć pozwolenie na nocną jazdę, otrzymaliśmy je dopiero w drodze na lotnisku w Polsce.
Auto z kierowcą załatwiałem u Martyny z Gruzji – dojazd z Mestii kosztował 250 lari (wtedy było to około 283 zł, teraz złotówka spadła jeszcze niżej).
Wcześniej tego dnia mocno padało, na drodze do Mestii ciągle leżą kamienie, a przy zbiorniku zalewowym Enguri ,widoczność spada do kilku metrów z powodu mgły. Poruszamy się w tym rejonie z prędkością 10 km na godzinę. Kierowca mimo bariery językowej (nie znał angielskiego), po drodze zrobił nam niespodziankę – kupił nam napoje (a później nie chciał za nie pieniędzy). Dojazd zajmuje nam około 5 godzin. Idziemy spać o 4 rano, okazuje się że jesteśmy jedynymi gośćmi w hotelu. Nocowaliśmy w „Family Hotel Kala” – dobry standard, a cena tylko 35 zł za osobę ze śniadaniem.
Po śniadaniu o godzinie 10, mimo deszczowej pogody jedziemy na jeziorka Koruldi. Wjeżdżamy autem ponad 1km wyżej niż Mestia, na wysokość około 2300 m, krętą, błotną drogą. Wjazd zajmuję godzinę. Auto to terenowe Mitsubishi Delica, bez zderzaka i z kierownicą po prawej stronie. Gruzini często sprowadzają tanie auta z Japonii, brakiem elementów nikt się nie przejmuje.
Za podwózkę na szlak płacimy 100 lari, przy czym kierowca będzie na nas czekał. Do pokonania w górę mamy około 400 m, a w obie strony 8 km piechotą.

Na początku podjazdu Georgij – nasz kierowca, stwierdza, że „ta droga jest trochę ekstremalna” 🙂 Na zakrętach 360 stopni, kilka razy żołądek podchodzi mi do gardła. Gdyby kierowca popełnił jakiś błąd, samochód mógłby przetoczyć się w dół po zboczu. Możlwości minięcia aut na drodze są niewielkie. Georgij widząc jak się trzymam uspokaja „nie bójstia się” 🙂
Ostatni podjazd pod górę jedziemy na wstecznym. Pod koniec maja nie da się podjechać dalej, przeszkadza w tym leżący na drodze śnieg.


Pogoda nas nie rozpieszcza, niebo jest zachmurzone i nie widać Uszby (taki gruziński Matterhorn – myślę że nawet ładniejszy szczyt niż ten ze Szwajcarii), ale i tak jest super – to pierwszy wyjazd po dłuższym czasie.



Przechodzimy drogą obok podniszczonych zabudowań, wydaje się, że teraz nikt tu nie mieszka. Po drodze nie spotykamy żywej duszy..




Nasz zespół ze względu na tempo dzieli się na pół, Aneta z Agnieszką zostają z tyłu. Na wysokości około 2600m zaczyna padać deszcz, kontynuujemy podejście przechodząc przez płaty śniegu. Jesteśmy już blisko jeziorek położonych powyżej 2700m, na tej wysokości deszcz zamienia się w śnieg, a na wypłaszczeniu zaczyna mocno wiać. Warunki robią się coraz trudniejsze.

Dobrze że przy jeziorkach stoi prowizoryczny schron bez dachu i drzwi, częściowo chroniący przed wiatrem.
Jeziorka Koruldi są jeszcze dość mocno zmarznięte, śnieg jeszcze się nie roztopił.
Razem z Gosią czekamy w schronie na Anetę. Mam tylko lekką kurtkę, która nie chroni wystarczająco przed zimnem. Aneta dochodzi po kilkunastu minutach, założyła żółtą pelerynę, w tej zawierusze nie byłem nawet pewien czy to ona 🙂 Agnieszka z powodu deszczu wcześniej zawraca do auta.


Czekamy aż pogoda się trochę poprawi, ale nie da się tu długo wytrzymać. Mimo deszczu zaczynamy schodzić. Po drodze przestaje padać, nieco ponad godzina wystarcza żeby wrócić do samochodu.



Georgij podjechał nieco bliżej, żeby zaoszczędzić nam czasu. W tym czasie Agnieszka nawiązała znajomość z drugim kierowcą – Dato. Zauroczony samotną kobietą schodzącą w deszczu z jeziorek, zaprosił ją i potem nas wieczorem na czaczę 🙂 tzn. gruziński mocny bimber.

Po drodze zatrzymujemy się przy źródełku wody mineralnej – naturalnie gazowanej. Nabrałem butelkę wodyna jutrzejszy trekking. Woda ma wyraźny smak minerałów, a przy odkręcaniu butelki słychać ulatniający się gaz (!).
Przebieramy się w suche ubrania i wychodzimy z hotelu. Dato już na nas czeka, jedziemy na zakupy, a potem gdzieś na wzgórze w lesie z widokiem na Mestię. Spontanicznie 🙂 Dołącza do nas Georgij – zna tylko rosyjski, ale jakoś się dogadujemy. Jest wino, czacza, opowieści i nawet tańce 😉





W nocy wracamy do Mestii. Kolejnego dnia mamy rozpocząć trekking do Ushguli.